02 września 2011

Kompania - część 5

27 minut. Tyle czasu potrzebował Wierzba na rekonesans. 27 minut w trakcie, których zastanawiałem się, które ze strzałów należały do naszych czujek, a które do żołnierzy z innych drużyn. Niestety Biały miał mniej szczęścia, Wierzba wracał sam. Przeskoczył przez barykadę i szybko zameldował się Kapralowi, który właśnie ze mną rozmawiał.
- Cholera, Kapral. Tam jest ich tyle, że nie damy rady.
- Biały? – spytałem ale Wierzba tylko pokręcił głową.
Kapral bez słowa wspiął się na barykadę, spojrzał w ciemność, po czym wrócił do nas i powiedział.
- Nie ma co tu czekać za długo to trwa. Uderzymy albo się przedrzemy albo… albo nie. Wierzba jak myślisz ile do jest do wyjścia?
- Nie wiem. Biegiem? Kilka minut o ile nie pomylimy korytarzy.
- Dasz radę?!
- Spróbuje Kapral.
Kapral zebrał nas na prędze. Ustawiliśmy się wokół postaci dowódcy. Każdy z nas zdawał sobie sprawę w co wdepnęliśmy i nikomu nie było do śmiechu. W tle co raz słychać było kolejne odgłosy wystrzałów, wydawało mi się że były jakby intensywniejsze.
- Dobra. Nie będę się rozwodzić – rozpoczął Kapral – mamy jedną szanse. Każdy z was wie kogo ma się trzymać, trenowaliśmy już to. Ogień ciągły, każdy korytarz ma być pokryty ogniem. Postarajcie się nie pozabijać jeśli nam się uda to za parę minut będziemy na powierzchni. Wierzba i Staszek prowadzą… panowie śpieszymy się więc tak konkretnie… wiecie na pełnej kurwie!
Ustawiliśmy się w szyku Wierzba pierwszy, ja za nim, później reszta chłopaków. Wiedziałem, że większość z nas nie ma szans na wyjście z tego żywymi. Po pierwsze tubylcy, a nawet jeśli udało nam by się gdzieś tam przy wyjściu jest reszta naszych którzy nie mają kontaktu z nami i mogą nas przez przypadek wystrzelać.
- Ruchy! – krzyknął Kapral.
Nie miałem czasu na zastanawianie się. Ruszyliśmy. Z Wierzbą przykryliśmy ogniem pierwszą odnogę biegnącą od naszego korytarza
- Kurwa! Oszczędniej! – krzyczał Wierzba.
Zacząłem strzelać krótkimi seriami by oszczędzać amunicję. Słyszałem parę jęków więc o dziwo nasz ogień zaporowy okazał się w miarę skuteczny.
- Koniec amunicji! – krzyczał Wierzba. Rzuciłem mu mój przedostatni magazynek.
Biegliśmy.
- Uważaj! – krzyczał ktoś z tyłu chyba był ranny.
- Postrzeliłeś mnie debilu!
Nie słuchałem. Parliśmy do przodu. Starałem się w biegu wymienić magazynek na mój ostatni ale jakoś nie dawałem rady gdy na chwilę przystanąłem poczułem tylko popchnięcie w plecy.
- Szybciej! Ruchy Stachu! Kurwa! – krzyczał Kapral co raz precyzyjnie wymierzając strzał.
Biegliśmy korytarz za korytarzem. Ostrzał póki co powstrzymywał tubylców aczkolwiek podchodzili coraz bliżej. Wierzbie chyba skończyła się amunicja gdyż kilku ostatnich tubylców potraktował kolbą. Co raz musieliśmy przeskakiwać nad czyimiś zwłokami, słyszałem jak chłopaki z tyłu krzyczą. Na pewno kilku było rannych, chyba jakiś nie żył. Nie wiem… Kapral nie pozwalał się zatrzymywał. Krzyczał na nas jak opętany, nigdy nie widziałem go w takim stanie. Nigdy nie widziałem jak pozwolił poświęcić tylu chłopaków.
- Bohdanczuk! – Kapral krzyknął tuż po tym gdy zastrzelił tubylca tuż przed nim – Łap! Teraz ja prowadzę!
Zobaczyłem jak Kapral rzucił mu swoja bronią. Co on do cholery robi? Zastanawiałem się. Kapral wyjął nóż i parł do przodu. W korytarzach robiło się coraz widniej, opór tubylców był coraz mniejszy. Chyba nam się udało. Wyjście. Wszyscy byli szczęśliwi. Obejrzałem się do tyłu. Strzeliłem kilka razy. Nie widziałem nikogo za mną z naszych. Tylko tubylców. Odwróciłem się to już Kapral był w wyjściu.
Seria z karabinu… mimo hałasu słyszałem ją tak wyraźnie jakby kule latały mi nad głową. Ciało Kaprala szarpnęły pociski wyrywające mu kawałki mięsa z tułowiu, zobaczyłem jak pocisk odrywa kawałek kości od czaszki Kaprala. Trysnęła krew. Zrobiło mi się słabo. Ktoś w oddali coś krzyczał, Wierzba ciągnął mnie za ramię.
Wyszliśmy na zewnątrz, kompletnie nic nie widziałem. Ktoś podbiegł do nas, nie rozpoznałem jego twarzy pomógł Wierzbie mnie odciągnąć na bok. Tuż za nami wybiegło kilku tubylców jednakże nie mieli oni szans tak jak i Kapral. Upadłem na twarz.

***

Ciemność. Cisza, spokój... nareszcie...

***

Obudziłem się pociągu. Wracaliśmy do Warszawy. W pociągu było jeszcze duszniej niż zazwyczaj. W powietrzu unosił się zapach brudu, potu i krwi. Rannych było tylko kilku, większość nie żyła. Większość osób w pociągu należała do plutonu kapitana Kijaka. Z Jedynki widziałem cztery osoby, nikogo z Dwójki, od nas byłem tylko ja i siedzący obok mnie Wierzba.
- Dlaczego? – zapytałem.
- Tam… zabili by nas wszystkich tyle że później. Nikt by po nas nie przyszedł, nikt nie wiedział czy żyjemy – odpowiedział Wierzba.
- Ale czemu… on…
- Bo by mnie zabili. Sytuacja była napięta. Nie było czasu. Wiesz.
- Na pewno było inne wyjście.
- To czemu go nie wymyśliłeś.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Odwróciłem głowę i patrzyłem na przesuwający się krajobraz… Epidemia…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz